Tomasz B., który zwiedził ponad 50 krajów opisał największe niespodzianki jakie spotkały go w podróży! Zwiedzimy Rumunię, Turcję, Węgry, Albanię, Uzbekistan, Szkocję, Niemcy i Monako.
Od dworców kolejowych poprzez przejścia graniczne kończąc na parkach rozrywki.
Największe niespodzianki w podróży: trzeba mieć bilet, żeby wejść na peron na dworcu w Budapeszcie
Topografia dworców kolejowych lub wszelkich innych portów potrafi zaskoczyć. Lotniska z kilkoma terminalami (czasami oddalonymi od siebie tak, że trzeba jechać z jednego na drugi pociągiem – Gatwick pod Londynem) czy zadziwiająca topografia budynku mogą zaowocować nie zdążeniem na pożądany przez nas środek lokomocji.
W Budapeszcie zaskoczyli mnie rozległością dworca, ale również ograniczoną dostępnością do peronów. Ograniczenie polegało na tym, że wstęp na peron był możliwy tylko dla osób z już wykupionym biletem. Efektem tej zasady była dramatyczna szarpanina z własnym bagażem, o czym szerzej przeczytacie tutaj.
Największe niespodzianki w podróży: przejścia graniczne między Rumunią a Ukrainą
Podczas wyprawy rowerowej do Rumuni zdarzyło się tyle przygód, że umęczeni nimi postanowiliśmy wycofać się do kraju przed czasem, by odpocząć jak ludzie w naszych Bieszczadach. Plan ten został ukręcony doraźnie, „na kolanie”, więc nie był perłą w dziedzinie organizacji. Po prostu wycelowałem palcem w najbliższe przejście graniczne i pojechaliśmy.
Na miejscu pan pogranicznik powiedział, że cieszy się z naszych odwiedzin, ale na tym przejściu nie wolno przejeżdżać na rowerach. Ponieważ był człowiekiem skrupulatnym, dla porządku dodał, że na piechotę też. Widząc nasze zrozpaczone miny, doradził żebyśmy się nie martwili, bo najbliższe przejście graniczne jest sto kilometrów dalej.
– Ale proszę pana, my za dwie i pół godziny mamy pociąg w Winochradii – apelowałem do serca urzędnika. – To jeszcze trzydzieści kilometrów pedałowania. Mamy do tego dodać jeszcze dwa razy po sto?!
Może Was zaskoczę, ale tamten urzędnik serce miał. Zrobił niezłe zamieszanie i zmusił nadjeżdżających samochodziaży, by któryś z nich nas zabrał. Nie było to łatwe, bo nas dwoje plus rowery, plus bagaż przerastało możliwości każdego samochodu osobowego. Jednak dla kreatywnego strażnika granicznego oraz ludzi, którzy muszą żyć z nim w zgodzie (aby móc dalej przewozić to, czego nie można przewozić) nie ma niczego niemożliwego.
Pojechaliśmy. Ale pędziliśmy!
Nigdy wcześniej i nigdy później nie widziałem mojej żony tak zdecydowanie atakującej wszystkie mijane skrzyżowania, roztrącającej pieszych na przejściach i niezważającej na wszelkie czarne koty.
Trochę koloryzuję, ale robię to, by podkreślić nasz zawód po dotarciu na stację. Wpadamy, a tam cisza, spokój… Nawet kot leżący na piecu łba nie podniósł. Poszliśmy do pani przysypiającej w kasowym okienku.
– Gdzie pociąg do Strieja?! – pyta żona.
– Odjechał – odziewnęła pani.
– Już?!
– Nie „już”, tylko godzinę temu… – pani się trochę ożywiła, widząc nasze spocone twarze.
– Jak to???! – pyta żona. – A my tak pędziliśmy…
Początkowo myśleliśmy, że źle zapamiętałem godzinę odjazdu. Szybko jednak okazało się, że nie, godzina była prawidłowa. Zapomniałem jednak o zupełnie czym innym, a przecież już Phileas Fogg przed tym przestrzegał: na świecie istnieją strefy czasowe. Rozkłady raczej są podawane w czasie lokalnym, a nie w takim, jak w Polsce.
Największe niespodzianki w podróży: paliwo w Albanii jest po prostu drogie
Wybraliśmy się raz na objazdówkę po Bałkanach. Po kolei leciało to tak: Czechy, Austria, Słowenia, Włochy, Chorwacja, Bośnia i Hercegowina, Czarnogóra, Albania, Macedonia, Kosowo, Serbia, Węgry, Słowacja i do domu. Posprawdzaliśmy sobie rozmaite rzeczy, ale nie wszystkie. Na przykład nie posprawdzałem cen paliw. Uznałem, że nie będę sobie głowy tym zawracać, bo w końcu Bałkany to Bałkany i nie może być istotnych różnic w cenach. Poza tym to wyprawa samochodowa, więc na paliwo wybulimy mnóstwo i trzeba się z tym pogodzić.
Elementarz zresztą jest znany: w Austrii się nie tankuje (przynajmniej wtedy, bo teraz jadąc do Włoch zalecamy tankowanie właśnie w Austrii), w Czechach jak najmniej, a reszta człowieka nie zabije. Nawet liczyłem na to, że w kraju przez wiele lat wyrzuconym gospodarczo poza nawias wszystkiego (czyli Albanii) to zrobimy paliwowy interes życia. Do dziś śmiać mi się chce, gdy przypomnę sobie jak z duszą na ramieniu jechaliśmy przez ostatnie kilometry Czarnogóry „na oparach”, byle tylko zatankować w Albanii. No i zatankowaliśmy – prawie po siedem złotych za litr (obecnie w połowie maja 2020 cena za litr benzyny 94 wynosiła niecałe 1,4 euro… w Polsce w tym samym czasie nawet poniżej 4 złotych za litr).
Pełniuteńki bak, od dna po sam korek.
Największe niespodzianki w podróży: konduktor w Uzbekistanie też człowiek, żyć musi
Podczas podróży przez Azję Środkową dowiedzieliśmy się, że koleje są tam ważnym środkiem lokomocji. Bilety należy tam kupować z co najmniej dobowym wyprzedzeniem, bo w przeciwnym razie nigdzie się nie pojedzie. A już na pewno nie tym pociągiem, którym jest wygodnie. Na strategiczny dla harmonogramu naszej podróży pociąg z Ałmaty do Taszkientu (23 godziny jazdy; nie było jednak czego się bać, pociąg jakości w Polsce niespotykanej) bilet kupiliśmy jeszcze w kraju. Natomiast na przejazd z Taszkientu do Buchary postanowiliśmy bilet kupić już na miejscu. Uznaliśmy, że w przypadku połączenia krajowego nie powinno być problemów. Poza tym, chcieliśmy mieć swobodę zmiany planów.
Także na początku pobytu w Taszkiencie poszliśmy rozeznać się w sprawie możliwych połączeń. Były możliwe, ale oczywiście nie te, które nas interesowały. To znaczy zostały już tylko miejsca w droższym pociągu. Cóż było robić, kupiliśmy. Ograniczenia długości urlopu nie pozwalają czekać. Pani gorąco zachęcała do zakupu biletu w pierwszej klasie, zapewniając że będzie nam wygodniej. Na pewno byłoby, ale jednocześnie zniechęciła nas ceną. Nie pamiętam dokładnie, ale druga klasa kosztowała jakieś kilkadziesiąt złotych, a za pierwszą trzeba było zapłacić ze dwie stówy. Jakoś tak osłupiająco więcej.
Z pocałowaniem w rączkę wzięliśmy drugą klasę i poszliśmy pakować się w do pociągu. W pociągu natomiast zastaliśmy już postsowieckie realia pełną gębą. Na każdy wagon przypada własny konduktor. Wiadomo: etaty, etaty i jeszcze raz etaty. Włazimy do naszego wagonu, pan sprawdzając bilety subtelnie zagaduje.
– A może pierwsza klasa? – Cedzi przez zęby dyskretnie.
– Ile? – Pytam zaciekawiony.
– Dwa złote – pada całkowicie poważna odpowiedź.
– Za oboje czy za osobę? – precyzuję zbity z pantałyku otwierającymi się perspektywami.
– Za osobę – z refleksem odpowiada kolejowy rekin biznesu.
Poszedłem upewnić się, czy pierwsza klasa jest warta tej „inwestycji”.
Była. Bardzo.
Jednak nie zdecydowaliśmy się. Jakoś nie chcieliśmy pielęgnować korupcji. Do dzisiaj nie mogę się zdecydować czy słusznie, czy też nie. Nigdy nie wiadomo, na co facet zbierał.
Największe niespodzianki w podróży: Księga z Kells w Dublinie
Na uniwersytecie w Dublinie jest przechowywana pewna książka. Książki mało kogo ekscytują, ale tę przyjeżdżają obejrzeć ludzie z całego świata. Nie bardzo wiadomo ile ma lat, ale jest bardzo stara – stąd to zainteresowanie. Oprócz tego jest bogato ilustrowana, ale nie tak jak dzisiaj, że w obrazki co ileś tam stron, tylko ma mnóstwo ozdób wymalowanych wzdłuż i wszerz każdej (podkreślam – każdej) strony, oczywiście również każdy inicjał jest ubogacony zgodnie z fantazją średniowiecznych skrybów. Książka ta prezentowana jest w normalnie funkcjonującej bibliotece, więc wymusza to specyficzną organizację tego miejsca. Wchodzi się przez sklepik z pamiątkami ulokowany na parterze budynku, z tego sklepu przechodzi się do sali muzealnej, gdzie jest ekspozycja o książce, potem przechodzi się na piętro, gdzie znajduje się zasadnicza biblioteka, a potem…
No właśnie, tu jest meritum.
Nie ma żadnego potem. To znaczy jest, ale potem po prostu jest wyjściem (które jednocześnie jest wejściem dla studentów i pracowników uniwersytetu bezpośrednio do biblioteki) na zewnątrz.
Tak się niefajnie złożyło (co jest normą na naszych wyjazdach), że przybywając do biblioteki spieszyliśmy się okrutnie, dotarliśmy tam tuż przed zamknięciem. W związku z tym jako turystyczny wyjadacz przebiegłem przez salę muzealną nie interesując się nią zbytnio, by jak najszybciej dotrzeć do zasadniczego wnętrza biblioteki, o którego efektowności naczytałem się wiele. Założyłem przy tym, że sławna księga zgodnie z hitchcockowską zasadą budowania napięcia umieszczona jest na końcu trasy zwiedzania.
Nic bardziej mylnego!
Wyobraźcie sobie moje zdziwienie i zawód, gdy po dokładnym obejrzeniu wnętrza biblioteki polazłem dalej i dotarłem do wyjścia. Pytam się obsługi gdzie księga, a oni z niemniejszym zdziwieniem mówią, że no jak to, przecież już dawno pan ją minął, była na parterze.
No to ja wściekły zawracam, biegnę z powrotem do klatki schodowej, a tam pan strażnik trach – tuż przed nosem zamyka bardzo solidne wierzeje.
– Już zamknięte – poinformował mnie.
– Ale jak to, ja nie widziałem księgi! – protestowałem zrozpaczony. – Proszę mnie wpuścić, rzucę tylko okiem.
– Jak to pan nie widział???? – strażnik był naprawdę poruszony. – Przecież przed chwilą pan stamtąd przyszedł, musiał pan obok niej przechodzić. Jest w takiej czarnej skrzyni przekrytej szybą.
– Rzeczywiście, przechodziłem, ale nie wiedziałem, że ona tam jest! Tłoczyło się tam dużo zwiedzających i nie chciałem czekać, bo spieszyłem się na górę… Pędząc tu przeoczyłem ją!
– Bardzo bym chciał by pan ją zobaczył, naprawdę – tłumaczył strażnik. – Tylko wpuszczenie pana na dół nic nie da. Księga dokładnie o czasie zamknięcia ekspozycji zjeżdża windą do sejfu w podziemiu. Steruje tym komputer i nikt nie ma na to wpływu ani dostępu do niej. To kwestie bezpieczeństwa. Przykro mi, musi pan przyjść jutro.
Oczywiście „jutro” nie było możliwe, bo kolejny na trasie naszej podróży samolot już grzał silniki przygotowując się do odlotu.
Największe niespodzianki w podróży; wesołe miasteczko w Rust
Postanowiliśmy kiedyś świętować moje urodziny w jakimś porządnym wesołym miasteczku. Wybór padł na niemiecki Europa Park w Rust. Tak się nieprzyjemnie złożyło, że akurat tego dnia niebo schowało się skutecznie za chmurami, by spuścić życiodajną wodę na nasze karki. Cieszyliśmy się oczywiście, mając świadomość, że to służy tak przez nas lubianym truskawkom, pszenicy i wszelkim pszczółkom czy zającom, ale z wejściem do parku rozrywki postanowiliśmy zaczekać.
Przybytek ten czynny był wtedy od 9:00 do 19:00. Pierwsze dwie godziny tamtego dnia spędziliśmy w Lidlu, niespiesznie robiąc zapasy na dalszą drogę i czekając, aż deszcz odpuści. W końcu jednak zdecydowaliśmy pójść do parku, mając nadzieję, że jakoś to będzie.
Było. Tylko, że nie jakoś. Wprost przeciwnie.
Deszcz od czasu do czasu padał, ale twórcy parku to przewidzieli. Najszybszy rollercoster w tym parku całą trasę miał ukrytą w budynku. Wszystkie pałace strachu z definicji muszą przecież być w budynkach. Do tego pokazy naprawdę dobrych akrobatów, rozmaite filmy… O 11:00 już wiedzieliśmy, jak poważny błąd popełniliśmy zwlekając z wejściem. O 18:57 ukryliśmy się w krzakach. O 19:25 byliśmy z płaczem i krzykiem siłą wywlekani przez ochronę na zewnątrz. Zresztą nie my jedni.
Także nie narzekajcie na deszcz, a już na pewno nie przejmujcie się nim.
Największe niespodzianki w podróży: nawigacja w Monaco
Księstwo Monaco jest dziwnym miejscem. Ani tam ładnie, ani brzydko, tylko ciasno. Ciasno jest do tego stopnia, że gapy nie używające map papierowych mogą być bardzo zawiedzione skutecznością samochodowych nawigacji. Właściwie wstyd się przyznać, ale ja należę do tych gap i nie wiem, jak wygląda mapa papierowa miasta. Trudno mi jest zresztą wyobrazić ją sobie, bo Monaco jest przyczepione do nadmorskiej skały w tak niemożliwy sposób, że dużo dróg dobudowano wewnątrz miasta, a właściwie to bardziej pod nim.
McDonalds na przykład to przyczepiony jest na takiej betonowej platformie do trzewi miasta i zwisa sobie nad morzem. W sumie ciekawie to wygląda, ale wszystko razem powoduje, że orientacja w mieście jest trudna. Elektroniczne nawigatory wysiadają, bo nie widzą satelitów. Mapa papierowa musiałaby być trójwymiarowa. Pozostaje ufać drogowskazom, ale najlepiej jak najszybciej porzucić auto i zdać się na intuicję, bo wszędzie jest raczej blisko. Trzeba tylko przyjąć do wiadomości, że po schodach to się człowiek tam nałazi. Na szczęście w strategicznych miejscach są windy.
Największe niespodzianki w podróży: trasa kolejowa z Oradei do Kluż-Napoki (rum. Cluj-Napoca)
Jedzie się tędy od węgiersko – rumuńskiego przejścia granicznego wgłąb Transylwanii. Ponieważ Transylwania jest wyżyną otoczoną wieńcem gór, jakikolwiek wjazd do niej wiąże się z przełomami. Nie inaczej było tam, ze szczególnym uwzględnieniem trasy kolejowej, gdyż ta wije się wzdłuż rzeki często przebijając się tunelami na wskroś przez masywy. Jechałem tam podekscytowany bardzo, czekając zwłaszcza na odcinek między Vadu Crișului a Șuncuiuș. Tak bardzo cieszyła mnie perspektywa zobaczenia tego miejsca, że w pewnym momencie strzelił mi do głowy idiotyczny pomysł, by wysiąść z pociągu tuż przed wjazdem w szparę między górami. Do dzisiaj nie mogę się nadziwić, skąd biorą mi się takie pomysły, bo było to dobre 50 kilometrów od naszej docelowej stacji. Wzięło się to stąd, że chciałem się nasycić kontemplacją tego wąwozu wygodniej i dłużej niż z okna pociągu. Efekt…
Nie zobaczyłem go wcale.
Okazało się, że oprócz rzeki i linii kolejowej nie ma tam już miejsca nawet na pół ludzkiej stopy. Nie wspominając o całym naszym rowerowym wyposażeniu. Oczywiście można było podjąć ryzyko i iść po torach, ale wierzcie mi – gdyby nadjechał pociąg, nie byłoby dokąd uciec. Zwłaszcza tunel mnie przerażał. W związku z tym musieliśmy jechać na około, nadkładając kawał drogi. Przynajmniej tyle z tego było pozytywnego, że po drodze trafiliśmy na całkiem porządną restaurację.
Także tak, lepsze wrogiem dobrego, jak zawsze.
Największe niespodzianki w podróży: Beliș – baza wypadowa w region Padiș w Rumunii
Na tej samej wyprawie zaliczyliśmy wtopę wszech czasów. Chociaż summa summarum wszystkie wydają mi się niezłe, ale ta zakończyła się solidnym głodem. W drodze do Huedina, z którego zamierzaliśmy jechać per pedes w głąb Padiżu, spotkaliśmy w pociągu rumuńską miłośniczkę regionu. Dziewczyna pięknie nam zareklamowała rozmaite miejscówki, które to rekomendacje później skwapliwie i z satysfakcją wykorzystaliśmy.
Niestety posłuchaliśmy też jej sugestii w zakresie zaopatrzenia. Otóż odradziła nam robienie zakupów w Huedinie, polecając jechać spokojnie i na lekko do Belisza. Powiedziała, że to taka turystyczna miejscowość, tam znajdziemy wszelkie usługi, bankomaty, pensjonaty a nawet dyskoteki. Z rady tej chętnie skorzystaliśmy, bo dotarcie do Belisza wiązało się z jazdą 26 kilometrów non stop pod górę. Przyjemnie było jechać bez ciężkich zapasów.
Mniej przyjemnie było na miejscu. W Beliș zamiast splendoru i rozrywek powitała nas stojąca na środku drogi krowa. Patrzyła na nas jakby lekko zaskoczona i pewnie tak było, bo za chwilę przekonaliśmy się, że początek czerwca nie jest czasem, w którym na Padiżu spodziewają się turystów.
Wszystko było zamknięte. Wszystko. Bankomatu nawet nie było, może też przyjeżdża tylko w sezonie??
Zostaliśmy bez większych zapasów i bez zwiększonych zapasów gotówki. Wrócić natomiast już nie mogliśmy, to byłaby paranoja. Także nie dojadając spędziliśmy tam kolejne dwa dni, na własne skórze doświadczając co dokładnie oznacza powiedzonko „o głodzie i chłodzie”.
Było warto. Padiż jest niezwykłym miejscem, w którym jest wiele krasowych ciekawostek oraz nawet trochę endemicznych gatunków. Zobaczyłem tam niezwykłego robala, coś a’la dżdżownica.
Największe niespodzianki w podróży: pustynia jednak jest pustynią, czyli jak liznęliśmy Sahary
Zdarzyło nam się pewnego razu trafić na Saharę. Nie jest to łatwe, bo mądrzy Tunezyjczycy utrudniają turystom plątanie się po pustyni jak tylko mogą. Na przykład tym, że nie wypożyczają indywidualnym włóczykijom samochodów terenowych. Nie i koniec dyskusji. Chcesz na pustynię, masz wynająć auto razem z miejscowym kierowcą.
Jako zatwardziały powsinoga nie znoszę być prowadzany na sznurku niczym trzoda domowa, więc prędzej utknę na pustyni wędrując tam na piechotę, niż skorzystam z takiej usługi. No i prawie tak się stało.
Pojechaliśmy autem osobowym (nie polecam). Ponieważ była to zima, to początkowo szło nam całkiem nieźle. Piach na drogach był ubity przez częste deszcze. W końcu jednak wyjeżdżone trasy zaczęły być mniej wyraźne, a zagęszczenie nawianych kup piachu coraz większe. Pokonaliśmy jedną, pokonaliśmy drugą, już zaczęliśmy podziwiać możliwości terenowe Volkswagena Polo, gdy na kolejnej już zawiśliśmy. Ani kroku do przodu, ani do tyłu. Nie było innego wyjścia, jak tylko kopać. Myślicie, że mieliśmy w naszej wypożyczonej „polówce” łopatę? Nie, nie mieliśmy.
Cóż było robić? Zaczęliśmy wespół zespół ryć gołymi rękami pod autem. Nigdy wcześniej i nigdy później nie widziałem mojej żony tak lekceważąco traktującej swojego (jak zawsze eleganckiego) stroju. Ryła jak rasowy żbik (nie wiem, czy żbiki ryją). Patrząc ze smutkiem na coraz bardziej żałośnie wyglądające jej ubranie powiedziałem: „czekaj, poszukam jakiegoś kija…”
No to sobie teraz wyobraźcie szukanie kijka na pustyni.
Największe niespodzianki w podróży: czy troska stewardess jest wartością bezwzględnie pozytywną?
Polecieliśmy sobie kiedyś do Szwajcarii, w odwiedziny do rodziny. Tak się niefortunnie złożyło, że w przeddzień wyjazdu byłem u stomatologa. Nie zwróciłem na to większej uwagi, bo wyjazd tylko na weekend, więc co może mi się nieprzyjemnego stać. Okazało się, że owszem, może.
Po każdej wizycie u stomatologa stan zapalny zdarzyć się może. Nie mam pojęcia, ile było w tym winy mojej dentystki (na wszelki wypadek już do niej nie chodzę), ale zapalenie stało się faktem. No więc siedzimy u rodziny, planujemy sobie wycieczki tu i tam, a ząb boli. Właściwie dziąsło, nie ząb. Oj, jak boli! Coraz bardziej boli!!! Rety…
Brat mówi, że muszę iść do dentysty.
– No dobra, ale ile to kosztuje?
– Hmm… Ja latam do Polski – odpowiedział z pewnym zakłopotaniem zupełnie dobrze radzący sobie mieszkaniec Zurychu.
– To ja tym bardziej polecę. Nie umrę tak od razu.
Tutaj muszę pozwolić sobie na dygresję. Od stanu zapalnego w jamie ustnej jak najbardziej można umrzeć. Może nie od razu, ale całkiem szybko.
Na szczęście dzień wyjazdu nadszedł szybciej. Zajęliśmy miejsca w samolocie i od razu na dzień dobry szarpnąłem stewardessę za rękaw.
– Proszę pani, czy ma pani jakiś środek przeciwbólowy? Strasznie źle się czuję.
Na to stewardessa z pełną troską patrząc na moją spuchniętą twarz zapytała:
– Proszę pana, czy pan na pewno może lecieć?
– Proszę pani, ja muszę lecieć!!! I proszę jak najszybciej startować.
Dentystka dzielnie udzielała mi podczas tamtej afery porad telefonicznych, ale po powrocie ochrzaniła mnie za to, że nie uprzedziłem jej o planowanej podróży. Cóż robić, lubię podróże i nie wydaje mi się, żeby było to czymś, o czym trzeba uprzedzać wszystkich wszem i wobec.
Myliłem się.
Największe niespodzianki w podróży: król królów – pałac w Antalyi
Spacerujemy sobie z żoną po tureckiej Antalyi, jest całkiem przyjemnie. W ogóle zaskoczyło mnie, że w Antalyi jest starówka. Jest i to bardzo sympatyczna. Niestety, są również naciągacze. Całkiem skuteczni. Natrafiłem na takiego jednego. Siedział sobie na stołeczku obok kiedyś pięknej willi i głośno zachęcał do zwiedzania, reklamując ją jako pałac czyjś tam.
– Chodź, obejrzymy – mówię do żony.
– No co ty, to wygląda trochę dziwnie – odpowiedział głos rozsądku. – Myślisz, że warto?
– Chodź, chodź. To kosztuje parę złoty, nie zbiedniejemy – namawiam. – Ahoj, przygodo!
Nie zbiednieliśmy, ale dziesięć złoty podarowane oszustowi boli. Wyrzuciliśmy te pieniądze w błoto, a raczej w gołębi sralnik. Budynek był tak zaniedbany, że cudem było nie zawalenie się stropów pod naszym ciężarem. Łobuz po prostu postawił sobie stołeczek przy jakimś lepiej wyglądającym pustostanie i naciągał ludzi. Leniowi śmierdzącemu nawet nie chciało się tam zamieść.
Także uważajcie na cwaniaczków. W wielu miejscach nikt z nimi nie walczy, a nawet panuje przyzwolenie na okradanie turystów.
Przeczytajcie także:
Jak przygotować się do podróży zagranicznej?
Uludag to najbardziej ekskluzywny ośrodek narciarski w Turcji – wywiad z Magdą i Gökhanem
Jak wypożyczyć auto we Włoszech – moje doświadczenia
Autem do Włoch. Jak nie przepłacić i dojechać na luzie?
Tekst i zdjęcia: Tomasz Biczel