Można przygotowywać się do podróży latami, a na miejscu i tak zawsze coś nas zaskoczy – czyli jak to było na dworcu Budapest-Keleti.

Tomek na peronie w jakimś zakątku Rumunii

Pewnego razu (ten „pewien raz” był w 2013 roku) wybraliśmy się na wycieczkę rowerową do Rumunii. Naturalnym środkiem transportu dla rowerzystów są koleje, bo jako jedyne nie marudzą przy przewożeniu jednośladów. Prawie nie marudzą, bo Węgrzy jako nieliczni tak. Marudzenie objawia się tym, że nie wolno przewozić rowerów i basta. Bywają składy, w których wolno, ale to rzadkość.
Tak się oczywiście złożyło, że pociąg, którym zamierzaliśmy jechać nie oferował takiej możliwości. Ale my BYLIŚMY PRZYGOTOWANI. Wiedzieliśmy o problemie, znaliśmy godzinę odjazdu pociągu, znaliśmy położenie dworca, przyjechaliśmy odpowiednio wcześniej, mieliśmy opracowaną procedurę „ukrycia” rowerów przed konduktorem.

Jak poradzić sobie z dużym i nieporęcznym bagażem w komunikacji?

Tutaj należy się Wam słowo wyjaśnienia. Rowerzyści planujący rajd nie mogą sobie pozwolić na zabranie lotniczej walizy na rowery, bo nie ma potem co z nią zrobić. Na szczęście Polak zmyślną bestią jest i w takiej sytuacji zabiera ze sobą plandekę. Plandeka ratuje życie w wielu sytuacjach, również w tej. Robi się z roweru takiego ogromnego cukierasa, obwiązuje go linką i z takim pięknym „bagażem” ładuje się z szerokim uśmiechem na ustach do pociągu, za nim lub przed nim wrzucając całą furę pozostałych bagażów, czyli wszystkich sakw, karimat i jeszcze na dokładkę namiot.
Wszystko wygląda pięknie, jeśli dworzec działa jak w Polsce, to znaczy można na rowerze podjechać pod sam pociąg, tam wszystko przeorganizować i powrzucać do wagonu.

Tymczasem na dworcu Keleti jest inaczej. Po pierwsze, nie mogliśmy znaleźć informacji, z którego peronu odjedzie nasz pociąg, a pani w informacji (SIC) ani „be” ani „me” po angielsku. Co gorsza i tu była największa niespodzianka, nie można wejść na perony bez biletu.
Sytuacja była taka, że niezależnie od peronu, do wszystkich wchodziło się przez ten sam zespół wiatraków, który umieszczono w pewnej odległości od peronów. Przed nami była perspektywa przeniesienia całego bagażu do peronów, a potem jeszcze wzdłuż peronów do odpowiedniego wagonu. Nie było rady, trzeba było rozmontować nasze rumaki, bo zbliżała się godzina odjazdu, a ja nie dałbym rady rozłożyć całego sprzętu po kupnie biletu. Nasze pojazdy wyglądały tak:

nasze rowery w pełnym rynsztunku
W Transylwani pogoda była niezbyt przyjazna, ale budowała nastrój. Za każdym krzakiem spodziewaliśmy się wampira.

– Rany, jak my to wszystko przeniesiemy do tego pociągu – denerwuje się żona. – Mamy taką furę maneli!!
– Nie martw się, damy radę – podnoszę nas obojga na duchu. – Ty weźmiesz swoje sakwy i torbę z przyczepą, ja wezmę obydwa rowery i moje dwie sakwy.
– To niemożliwe, nie damy rady…
– Oczywiście, że damy. Musimy.

Żona popędziła po bilet, ja zacząłem organizować pojazdy do przenoszenia. Żeby było jeszcze gorzej, kolejka była tak długa, że po kupnie biletu zostały nam do odjazdu jakieś trzy, cztery minuty. Może siedem. Sprzęt przygotowany do niesienia, przybiega żona z biletami.

– Lecimy – triumfalnie woła. – peron 4!
– A gdzie on do cholery jest???! – patrzę z niedowierzaniem na numery peronów, przed którymi stoimy. – Tu są tylko perony od 6 do 9…

Oczywista oczywistość – duży bagaż to duże kłopoty

Tu docieramy do sedna dramatu. Dworzec Keleti jest stacją czołową, czyli taką, na której kończą się tory. To bardzo stara i piękna w swej architekturze hala – mieszczą się w niej jednak tylko cztery tory. Właśnie o numerach od sześciu do dziewięciu. Pozostałe są dobudowane w późniejszych latach i znajdują się … przed halą. Spójrzcie na schemat:

Schemat układu peronów na dworcu Budapest_Keleti
Tutaj naszkicowałem, jak to wyglądało z moim okraszonym awarią biegiem „po zdrowie”

Cóż, na to nie byliśmy przygotowani. Jakimś cudem uświadomiłem sobie to wszystko mniej więcej w dwie sekundy. Widziałem strzałki, które kazały iść w odpowiednim kierunku, ale było to tak daleko, że nawet nie było widać tych pozostałych peronów. Musieliśmy w kilka minut pokonać całą długość peronów w hali, a następnie dobiec do naszego pociągu.

– Biegnij!!! – popędziłem zdezorientowaną żonę.
– Ale którędy?!
– Wzdłuż tego pociągu – pokazałem kierunek. – Zasuwaj, będziesz szybsza ode mnie, złap naszego za bufor i nie puszczaj!

Poleciała. Ja za nią. Na jednym ramieniu jedna żółta torba, około 7 kg, na drugim druga, około 12 kg, w rękach dwa rowery, każdy po około 20 kg, spakowane w jednego cukierasa. Wyobraźcie sobie tamten bieg. Pędzę (to był pęd ślimaka), ludzi roztrącam, przepędzam krzykiem wszystkich, pędzę, pędzę, gdy nagle … Sprzysięgło się przeciwko nam wtedy wszystko:
TRACH!
Urwała się jedna z toreb…
Zrozpaczony kopnąłem ją pod ścianę i pędzę dalej. Miałem nadzieję, że jakoś uda się uprosić kierownika pociągu, by chwilę zaczekał, a ja sprintem polecę po zgubę.
Dobiegam do pociągu, przy którym kierownik usiłuje pozbyć się uczepionej do swojego rękawa mojej żony. Godzina odjazdu wybiła.

– Zdążyłeś! – z ulgą woła moja bohaterka.
– Pupa blada, muszę wrócić – odpowiadam.
– ?????!!!!!!!!!!!!!!!!
– Zgubiłem torbę…
– O boże…

Odwracamy się wszyscy (kierownik też) w stronę, z której przybiegłem, a tam…
Nie uwierzycie. Ja do dzisiaj nie mogę w to uwierzyć.
Za mną pędzi jakiś przysadzisty facet – w garniturowych spodniach i stosownej koszuli, z furkoczącym krawatem i podobnie furkoczącą, rozwianą grzywą – w jednej ręce taszczący neseserek a w drugiej … naszą sakwę!

Także nie bójcie się, jedźcie w świat. Ludzie pomagają w najbardziej zaskakujących sytuacjach.

Rate this post